Uliczny szewc

TEN „straszny” CHENNAI

W moich zapiskach czytelnik nie znajdzie porad i sugestii w rodzaju: gdzie zjeść i co zobaczyć. Nie ma w nich informacji o hotelach, muzeach, zabytkach, komunikacji tak charakterystycznych dla tzw. twórczości podróżniczej. Chciałem w nich oddać uchwycony przeze mnie klimat Chennai, bo jest to miasto, które – jak całe Indie – można znienawidzić lub pokochać. Dziś stwierdzam, że nie wybrałem żadnej z tych opcji. Tkwię gdzieś w zawieszeniu pomiędzy „kocham” i „nienawidzę”.

Wyobraźmy sobie kilka mega wsi połączonych w jeden kilkumilionowy organizm, czteroma ulicami. Bez centrum charakterystycznego dla każdego miasta. To Chennai zwane niegdyś Madrasem. Rozpostarta nad Zatoką Bengalską, jak wielogłowy smok, stolica stanu Tamil Nadu.
Handlarki

Dla Europejczyka Chennai jest miastem z sennego koszmaru. Zwłaszcza, jeśli chce sobie pospacerować i podziwiać jego wątpliwe uroki. Myśli sobie naiwnie, że – tak jak w Europie – chodnik jest miejscem dla pieszych. Nic bardziej mylnego. W Chennai na chodnikach handluje się, śpi, parkuje samochody, gromadzi śmieci, materiały budowlane itd. Pieszy jest tu niemile widzianym intruzem, który w karkołomnym slalomie musi omijać te wszystkie przeszkody patrząc przy okazji, czy nie wlezie w odkrytą studzienkę kanalizacyjną albo nie potknie się o półmetrowej wysokości krawężnik lub śpiącego na trotuarze bezdomnego. Do tego ta przeraźliwa kakofonia klaksonów samochodów, motocykli, autobusów, autoriksh atakująca bębenki z siłą pneumatycznego młota. Po kilkunastu minutach spaceru ma tylko jedno pragnienie, wyrwać się gdzieś, gdzie jest cicho i spokojnie, bo jeśli nie jesteś mieszkańcem tego – czwartego co do wielkości miasta w Indiach – nie jesteś tego w stanie znieść.

I ten zapach, charakterystyczny dla każdej wielkiej indyjskiej aglomeracji. Woń sandałowych kadzidełek zmieszana z zapachemChodnik w Chennai jaśminu i innych ofiarnych kwiatów, smrodem gnijących w rynsztokach resztek, spalin oraz przyrządzanych potraw.

Przechodząc zaś przez ulicę Europejczyk powinien mieć oczy dookoła głowy, bo każdy tu jeździ jak chce i gdzie chce. Kierowca pojazdu mając czerwone światło na skrzyżowaniu, powinien teoretycznie przepuścić pieszych, ale to tylko teoria – w mniemaniu kierowców – całkowicie zbędna. Jeśli Europejczyk chce przejść przez ulicę musi zapomnieć o wszelkich przyzwyczajeniach, że „czerwone” to stój, a „zielone” – idź. Jak zatem w miarę bezpiecznie przejść ? Najlepiej polegać na intuicji i bacznie obserwować jak robią tą tubylcy. Kiedy już znajdzie się na jezdni, w objęciach mknącego i trąbiącego węża pojazdów, musi zaufać zarówno własnej jak i innych spostrzegawczości oraz sprawności własnych nóg.

Napisz komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Zabezpieczenie *