U Narine w ogrodzie

ŚLIWKI W ZALEWIE CUKROWEJ

Do Erevania przylecieliśmy wczesnym rankiem. Na lotnisku żołnierze w czapkach przypominających wielkie naleśniki – spadku po Armii Czerwonej – w miarę sprawnie uwinęli się z kontrolą paszportową. Na zewnątrz dworca obległa nas chmara taksówkarzy, oferujących łamanym angielskim i po rosyjsku swoje usługi. Jeden z nich krzyknął mi do ucha:

– Tawariszcz, gdie wam nużno jechać ?

– Ja nie tawariszcz – sprostowałem, ale szybko dobiliśmy targu. Chciałem napić się na lotnisku kawy, ale stwierdził, że tutaj jest drogo.

– Ja wam pakażu drugoje miesto. Tam tanszje – dodał. I na stacji benzynowej za znacznie mniejszą kwotę kupił mi szatańskie espresso w papierowym kubku.

Po drodze usianej dziurami wielkości leja po bombie dojechaliśmy do naszego pensjonatu „Narine” w Garni. To niewielkie, postsowieckie miasteczko, które dopiero za dnia pokazało swoją zniszczoną twarz. Domy przy głównej, wyasfaltowanej ulicy odnowiono, ale te w bocznych, o gruntowej nawierzchni straszyły odpadającymi liszajami zagrzybionych tynków, pordzewiałymi resztkami: traktorów, radzieckich motocykli i samochodów na podwórkach. Jedynie siedziba rosyjskiego „Gazpromu”, budynki lokalnej administracji, milicji i szkoła były nowe. Ta pierwsza jest wyraźnym znakiem rosyjskich wpływów. Zdaje się mówić Ormianom. Bez naszej pomocy nie dacie sobie rady.

Plac zabaw dla dzieci przy głównym placu miasteczka  przypominał  pozostałości pijackiej biesiady. Walające się po ziemi butelki po wódce i piwie, setki niedopałków i sterty papierowych śmieci rozgrzebywanych przez psy i kury. Typowe,  postsowieckie obrazki, których w Armenii jeszcze sporo. Ubiory ludzi na ulicach odzwierciedlały  skalę ormiańskiej transformacji. Ci po pięćdziesiątce ubrani w tradycyjne, radzieckie „uniformy” ze sztucznych materiałów. Obowiązkowo z papierosem w ustach.

Z tarasu przy pensjonacie ocienianego przez dwa wielkie orzechy włoskie rozlegał się widok na wąwóz rzeki Azad i małą, bazaltową  świątynię Mitry Garnia Świątyniw grecko-rzymskim stylu, która o każdej porze dnia wyglądała inaczej. Rano, światło wschodzącego słońca opadało jak muślin na wiekowe kamienie. Rozgrzewało je. Widać było jak  powoli, sekunda za sekundą, zmienia się kolor z czarnego  na  szary. Pomiędzy kolumnami pojawiały się cienie i półcienie zamazując ostre kontury konstrukcji.  Wieczorem, otulona niebiesko-białym światłem reflektorów,  była jak latarnia morska dla duchów byłych mieszkańców tych stron oraz najeźdźców: żołnierzy Aleksandra Macedońskiego, Partów, Persów, Turków itd.

Płowe, bezdrzewne, wypalone słońcem zbocza wąwozu kontrastowały z niewielkimi plamami zieleni rozlanymi jak farba wzdłuż rzeki. Były to kępy drzew. Wysokich, strzelistych topoli. Rozłożystych, wiekowych orzechów włoskich. Kolumnowych cyprysów i wysokich jak maszty żaglowców, sosen.

Nasz pensjonat była w istocie piętrowym, przebudowanym domem wielorodzinnym. Prowadziła go wiecznie uśmiechnięta, 50-letnia Narine, wraz z dwoma synowymi i synami. Cała rodzina mieszkała na parterze. Jakiś czas temu Narine straciła męża, byłego wojskowego, który walczył z Azerami o Górny Karabach. Po jego śmierci, za namową rodziny, postanowiła udostępnić piętro domu  turystom.

–  Z tych pieniędzy od turystów wyremontujemy dom i będzie na życie, bo renta po mężu jest bardzo skromna, a jeden z synów bezrobotny. Jest jeszcze pensja tego drugiego, milicjanta ok. 300 USD miesięcznie  ale to ledwie starczało na utrzymanie całej rodziny. Teraz będzie lepiej, bo przyjeżdża sporo gości – wyjaśniła w trakcie jednych z rozmów.

Rozmawialiśmy po rosyjsku. Wspólnym językiem byłego imperium. Narine była ciekawa świata i lubiła z nami rozmawiać. Wieczorami, po kolacji przysiadała się do nas i wypytywała o warunki życia w Polsce, ceny i zarobki oraz szanse dla młodych.

– Bo u nas pracy nie ma. Wielu wyjeżdża w jej poszukiwaniu za granicę. Głownie do Rosji. Rzadziej na Zachód. Kto zarobi tam  trochę grosza, kupuje używany samochód i jeździ na taksówce. W Armenii co trzeci mężczyzna to taksówkarz. A kto ma dom, to przerabia go na pensjonat i żyje z turystyki. Dzięki Bogu turystów jest coraz więcej – uśmiechała się ciepło podsuwając nam kolejnego rogalika z konfiturą wiśniową własnego wypieku.

To prawda, w Armenii z powodu bezrobocia i niskich wynagrodzeń co trzeci  mężczyzna jeździ taksówką. Są to tzw. taksówki „po zakazu” czyli „na wezwanie”. Najczęściej zachodni złom różnych marek, który po przeróbkach na zasilanie gazem LPG wozi nieświadomych ryzyka pasażerów.

– Czy Ormianie tęsknią za czasami, kiedy ich kraj był częścią sowieckiego imperium, skoro teraz tak ciężko się im żyje ?  – zapytałem.

–  No wielu tęskni, bo wtedy wszyscy mieli pracę. I mięso było tanie. I wszystko. Teraz drożyzna i brak pracy. Ja jednak myślę, że wtedy było dobrze, ale teraz jest lepiej – stwierdziła.

Zabrzmiało to nieco paradoksalnie w jej ustach, biorąc pod uwagę sytuację materialną przeciętnego Ormianina i jej własną.

–  Bo mamy wolność – oświadczyła z przekonaniem.

Jak pobliska rzeka pomyślałem. Jej nazwa „Azad” znaczy wolność. W Dzień Niepodległości Grani jednak przypominało wymarłą osadę na Dzikim Zachodzie. Puste ulice. Tylko nieliczne domy udekorowano państwowymi flagami. Ludzie jakby się pochowali po domach. Spytałem Narine, czy będzie jakiś festyn. Odpowiedziała, że w Erevaniu będzie wielka parada, ale w Garni ludzie nie świętują.

Po czterech dniach pobytu w Garni, żal nam było opuszczać nasz pensjonat, a zwłaszcza jego gospodarzy. Gościnnych, życzliwych, ciepłych jak większość Ormian. Od Narine na drogę dostaliśmy w prezencie słoik śliwek w cukrowej zalewie. To taka armeńska tradycja.

cdn.

Napisz komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Zabezpieczenie *