LUDZIE

Moją pasją jest podróżowanie. Jednak nie sam cel podróży, ale droga. To, że mogę w jej trakcie doświadczać Inności i jednocześnie – Bliskości Drugiego. Pokonywać dzielące nas bariery komunikacyjne.Wchodzić w jego świat. Poznawać  marzenia, obawy, problemy i troski. Odrywać na nowo fenomen rozmowy z Nieznajomymi, w zapomnianych przez Boga i ludzi miejscach.Te doświadczenia są bardzo pomocne w mojej pracy PR-owca, bo uczą pokory i słuchania, które są podstawowymi warunkami dobrej komunikacji. Bez nich, Public Relations jest „teatrzykiem szamana”, który za pomocą jemu tylko znanych „rytuałów i zaklęć” próbuje „uwieść” wyobraźnię odbiorców i zaczarować rzeczywistość.

Miejscem, które najchętniej odwiedzam są południowe Indie, a konkretnie Kerala. Tam,  każdego roku uczę się otwierać na inną kulturę, inne zwyczaje i języki, religie. Uczę się rozumieć , że Public relations jest Sztuką Komunikacji. Omijam skupiska turystów i wybieram małe wioski jak choćby Udiyankulangara 30 km odKanyakumari Trivandrum. Największym darem jaki otrzymuje podróżnik w czasie wędrówki są napotkani ludzie. Pod warunkiem, że ma uszy, oczy i umysł szeroko otwarte i gotów jest zrezygnować ze stereotypów, „przewodnikowej wiedzy” o danym kraju. Zapomnieć o kulturowych normach, które ukształtowały jego drugą naturę. Przylgnęły do postrzegania świata jak całun dotychczasowych nawyków, myśli i sądów. Dlatego dobry PR-owiec musi mieć wiele cech podróżnika i odkrywcy. Napotkani w drodze ludzie to takie  małe „sytuacje graniczne”, w których doświadczam Inności i  zarazem Bliskości Bliźniego. Ja jestem Tobą, a Ty jesteś mną! Na zakurzonych bezdrożach. W zatłoczonych pociągach, dworcowych poczekalniach, jadłodajniach. Niekiedy, olśniewająco piękni jak dziewczyny i dzieci zaczepiający mnie podczas spacerów wśród bananowych i kauczukowych gajów wokół Udiyankulangara. Czasami pozornie odrażający jak stara żebraczka. Bił od niej na odległość zapach nędzy. Taki sam jak na całym świecie. Kwaśna woń niemytego ciała, samotności i rozpaczy.

Kiedy szedłem do wioski pojawiała się zawsze w tym samym miejscu. Przy ayurvedyjskiej aptece. Obok sklepiku z owocami i papierosami , w którym codziennie kupowałem ananasy oraz moje ulubione „Royale”. Wyciągała powykręcaną artretyzmem rękę przypominającą gałąź uschniętego drzewa i szeptała w malayalam, patrząc mi prosto w oczy – „Pajsa, Pajsa”. „Pieniądze, pieniądze”. Kładłem na jej dłoń kilka rupii odwracając oczy. Jakbym się bał konfrontacji z jej nagim i bezbronnym spojrzeniem. Sklepikarz powiedział mi kiedyś, że należy do „dalitów” – „niedotykalnych” , których Gandhi nazwał kiedyś pięknie „haridżanami” – „dziećmi Boga”. Kilkanaście lat temu owdowiała. Dzieci wyjechały do pracy w Trivandrum i nad Zatokę Perską. Od tej pory jest sama. Kiedy miała jeszcze zdrowie i siły wynajmowała się do pracy. Prała, sprzątała. Pomagała w uprawie ziemi. Teraz mieszka samotnie w małym domku na skraju wsi i żyje z tego, co ofiarują jej ludzie. Najczęściej to kiść bananów, kilka idli , parę rupii.

Kiedy na nią patrzyłem zrozumiałem sens przykazania – „będziesz miłował Bliźniego jak siebie samego”.

Napisz komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Zabezpieczenie *