Chennai

ŻYCIE NA TARASACH

W Chennai spędziłem ponad miesiąc. A konkretnie w The Shanta Ayurveda Hospital, do którego pojechałem na podreperowanie kręgosłupa. Czas poza zabiegami spędzałem na szpitalnym tarasie i na krótkich spacerach po dzielnicy T. Nagar. Miałem z niego doskonały punk obserwacyjny na tarasy okolicznych domów, na których toczyło się od – rana do wieczora – codzienne życie ich mieszkańców. Z tych obserwacji powstała mozaika impresji na temat tego miasta i napotkanych ludzi.

Mój szpital leżał w dzielnicy T. Nagar. Jak powiedział Chandra, menadżer szpitala, jest to dzielnica zamieszkiwana przez klasę średnią. Oczywiście, w indyjskim rozumieniu. Pełno w niej apartamentowców, w których stopa kwadratowa powierzchni mieszkania kosztuje 1000 rupii i więcej. Obok nich ekskluzywne hotele kipiące od złotych, kiczowatych zdobień. Każdy z nich z „obowiązkową” fontanną na podjeździe i tłumem odźwiernych, bagażowych, ochroniarzy w mundurach jak z operetki oraz bliżej nie zidentyfikowanych osób, które z pełną powagi miną, oczekują na gości. Jednak wystarczy zboczyć kilkanaście metrów od ulicy by dostrzec i poczuć slumsy z ich przeraźliwą biedą i smrodem. Te dwa światy są jak awers i rewers tej samej monety. Tak bardzo różne a jednak stanowiące całość.

Wczesnym rankiem lubiłem obserwować ze szpitalnego tarasu moich sąsiadów krzątających się wokół swoich codziennych spraw. Oczywiście też na tarasach. Moją szczególną uwagę przykuła nastoletnia piękność. Codziennie rano, o tej samej porze,Widok z tarasu karmiła ptaki wysypując ziarnka ryżu na liść bananowca. Przywoływała je dźwiękiem podobnym do nawoływania puszczyka. Była też matrona w średnim wieku pokrzykująca na męża i dzieci udających się do pracy i szkoły. Na początku myślałem, że jej krzyk jest przejawem złości lub zdenerwowania. Potem jednak zrozumiałem, że może być specyficzną formą czułości i troski okazywanej bliskim. Galerię kobiecych postaci uzupełniał młody mężczyzna, którego nazwałem „kulturystą”. Kilka razy dziennie ćwiczył z różnymi przyrządami. Po zakończeniu ćwiczeń stawał przed lustrem i prężył przed nim swoje bicepsy. Potem długo się mył. Najpierw mydlił głowę. Potem tors, nogi i ręce. Starannie, z namaszczeniem. Na koniec polewał całe ciało wodą zaczerpniętą kubkiem z plastikowego, czerwonego wiadra. Nigdy nie używał ręcznika. Po ablucjach stawał przez dłuższą chwilę na słońcu z rękoma wzniesionymi ku górze. Jak gladiator po zwycięskiej walce.

Napisz komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Zabezpieczenie *