JEDYNA TAKA TEOKRACJA (1)

Granica

Wiele lat temu wpadła mi w ręce  książka Nicolasa Bouviera „Opisanie świata”. Opisuje on w niej w poetycki wręcz sposób swoją podróż małym samochodem z Genewy do przełęczy Chajber. Przez ponad rok, w latach 1953–54, wraz z przyjacielem Thierrym Vernatem, przejechali tysiące kilometrów przez byłą Jugosławię, Turcję, Iran aż do Afganistanu. Bouvier z niezwykłą wrażliwością i intuicją odmalowuje mijane krajobrazy, miasta i ludzi. Bo to napotkani przez niego ludzie są głównymi bohaterami tego dziennika podróży. Autor ich nie ocenia, nie klasyfikuje, ale – z wyczuwalną sympatią – próbuje ich zrozumieć.

Kiedy ją skończyłem czytać postanowiłem sobie, że też tak będę opisywać swoje podróże. Bo przez rozmowę dotyka się istoty życia. Każdy napotkany w podróży człowiek to jakaś historia. A jeśli jest ich wiele, można z nich – jak z puzzli – ułożyć obraz odwiedzanego kraju. Kamienie milczą. Ludzie mówią.

Zamarzyłem też, by choć raz, przekroczyć granicę na piechotę, bo jest w tym sposobie jakaś tajemnica. Stoisz po jednej stronie granicznego szlabanu i zastanawiasz się, co za nim jest? Jacy ludzie tam mieszkają? Co mnie tam spotka? Jak wypadnie konfrontacja książkowej wiedzy z realną rzeczywistością państwa ajatollahów? Mijasz granicę i zaczynasz słyszeć inny język. Czujesz inne zapachy. Dostrzegasz inne twarze. Czy będę w stanie, choć w niewielkim stopniu, zrozumieć współczesny Iran? Takie i inne pytania przychodziły mi do głowy w czasie przejścia granicy armeńsko-irańską w Agarak/Nordooz, gdzie przekraczałem na piechotę.

Był wczesny, wrześniowy poranek. Przygrzewało już  słońce. Delikatne podmuchy wiatru  poruszały srebrzysto-złotymi liśćmi topoli  tak charakterystycznymi dla całej Azji Środkowej, Kaukazu i Bliskiego Wschodu.  Pod błękitnym niebem rozbrzmiewał trel niestrudzonego pierwiosnka. Stojąc na moście nad graniczną rzeką Araks widziałem budynki irańskiego punktu kontrolnego i powiewające na wietrze czerwono-biało-zielone flagi Islamskiej Republiki Iranu.

Wręczając swój paszport brodatemu żołnierzowi w oliwkowym mundurze spodziewałem się serii szczegółowych pytań w rodzaju: kim jestem, co robię, po co przyjechałem? A tu nic takiego. Przekartkował dokument. Coś tam posprawdzał w bazie danych, zapytał gdzie się urodziłem, wbił pieczątkę i po niespełna minucie wręczył mi go z uśmiechem i  grzecznym ­– „Welcome to Iran. Befarmaid” –  proszę przejść.

Chowałem paszport pod czujnym spojrzeniem obu imamów, byłego i obecnego, którzy spoglądali na mnie z dwóch wielkich portretów zawieszonych na ścianie budynku kontroli granicznej. Wiszący obok dwujęzyczny napis – „Prosimy turystów o przestrzeganie prawa Islamskiej Republiki Iranu” –  dobitnie dawał mi do zrozumienia, że jestem w państwie gdzie obowiązuje islamskie prawo szariatu bezwzględnie egzekwujące m.in.  ubiór kobiet. Odruchowo spojrzałem na żonę, czy ma na głowie hidżab. Miała. Kamień spadł mi z serca.

Już miałem otworzyć drzwi wyjściowe, kiedy zobaczyłem niemłodego Irańczyka ciągnącego za sobą olbrzymią walizę. Przytrzymałem prawą ręką jedno skrzydło drzwi, a skinieniem lewej zacząłem mu dawać do zrozumienia, że ma przejść przede mną. Odparł po angielsku  – „Ależ pan pierwszy, jest pan gościem w moim kraju”. Ja dalej nalegałem – „Proszę przejść ma pan przecież ogromną walizkę”. „Nie, pan pierwszy, dam sobie radę” – odparł. Taki dialog trwał kilka minut. W końcu, już nieco zniecierpliwiony tą nadmierną grzecznością mego rozmówcy, przecisnąłem się z wielkim plecakiem przez wąskie drzwi. Otrzymałem pierwszą próbkę irańskiego ta’arof, który jest czymś więcej jak wyrazem wielkiej irańskiej gościnności lub perską formą rozbudowanej etykiety.

Umniejszanie się ze strony Irańczyków, kiedy stosują ta’arof ma – zdaniem cytowanego już przeze mnie Hoomana Majda – swoje korzenie w stosunku Imperium Perskiego do narodów podbitych. „Ta’arof pozwala osłabić czujność przeciwnika i sprawić, że jest w towarzystwie podobnie myślącego przyjaciela”  –  pisze Majd. Niezależnie od prawdziwego znaczenia ta’arof było to miłe ze strony pana z wielką walizką, że tak mnie potraktował.

Muszę przyznać, że ta’arof wielokrotnie mi w Iranie przeszkadzał w zrozumieniu, czego tak naprawdę chce mój rozmówca. Zwłaszcza kiedy pytałem na bazarze, ile kosztują dorodne granaty, na które miałem akurat ochotę. Słyszałem wówczas w odpowiedzi, że „nic”. No tak, tylko ile to „nic” realnie kosztuje? Ostatecznie, po dłuższych lub krótszych targach, zawsze dogadywaliśmy się co do ceny owego „nic”.

Po ustaleniu z kierowcą ceny za kurs na 33 USD wsiadłem do żółtego Peugota  i pomknęliśmy szeroką i gładką drogą wijącą się wśród płowych wzgórz do Tebrizu. Przez dłuższy czas, po prawej stronie rzeki Araks widzieliśmy zabudowania, sady i pola leżące na terytorium Nachiczewańskiej Republiki Autonomicznej. Eksklawy Azerbejdżanu oddzielonej od macierzy Armenią. Relikt tragicznej wojny azersko-ormiańskiej. Drugim jest ormiański Górny Karabach. Po trzech godzinach jazdy byliśmy w Tebrizie, które jest najmniej perskim miastem w całym Iranie. Jest ono bardziej środkowoazjatyckie. Na ulicach częściej słychać turecki dialekt jakim się mówi, aż do Samarkandy, jak farsi.

Próbowałem, spacerując  alejkami  bazaru, przywołać jego  sugestywne obrazy namalowane przez Nicolasa Bouviera w „Opisaniu Świata”. „Poza głównymi alejami była sieć wąskich uliczek, biegnących pomiędzy murami z płowej gliny ku rondom ocienionym platanem, pod który wieczorem przychodzili starcy, aby popalić i pogawędzić. Po arteriach bazaru przewalał się nieokrzesany i zziębnięty tłum: pocerowane palta, ponure kaszkiety, żołnierze o ziemistej cerze i kobiety okutane czadorami w kwiatki. Przez placyki przeciągały ciche fiakry, stada owiec, indyków. Na progu kramów parowały samowary”. Tego Tebrizu i tego bazaru już nie ma.

Tebriz stał się dużym, liczącym prawie 2 miliony mieszkańców, przemysłowym i nowoczesnym miastem. Po szerokich ulicach zamiast fiakrów, dorożek i wielbłądów jeździły tysiące samochodów, motocykli i nowoczesnych autobusów miejskich. Kwieciste czadory kobiety zastąpiły różnokolorowymi manto. Luźnymi płaszczami o różnych długościach. U młodszych, sięgającymi ledwo poniżej pasa. Na ich  głowach zaś dominowały symboliczne hidżaby. Wielobarwne chusty często ledwo skrywające niesforne włosy. Chłopcy o nażelowanych fryzurach, w obcisłych podkoszulkach i dżinsach paradowali  z papierosem przyklejonym do ust albo mknęli po ulicach na motocyklach. Każde z nich miało w rękach nieodłączny telefon komórkowy, przez który – podobnie jak ich zachodni rówieśnicy –  mogli godzinami rozmawiać na dowolny temat.

Na progach bazarowych kramów nie było już samowarów. A i sam towar też się zmienił. Zamiast rodzimego rękodzieła, sterty chińskiej tandety. Odzież, garnki, plastikowe miski, wiadra, zabawki. Fałszywe roleksy, skórzane torebki, perfumy. Wątpliwy „luksus” biedoty. Może jedynie zapach kebabów piekących się na rusztach przed restauracjami pozostał taki sam. Kto kupuje to badziewie, zastanawiałem się. Odpowiedź uzyskałem stosunkowo szybko. Od sprzedawcy w kramie z żywnością: wspaniałymi solonymi serami, oliwkami, marynowanymi warzywami itd. Zapytałem go, który ser jest najlepszy. Podał mi do degustacji kawałek duńskiej fety o konsystencji pasty do zębów i smaku przepoconych skarpetek. Zaprotestowałem, że chcę coś lokalnego. Długo przekonywał mnie łamaną angielszczyzną, że zagraniczne produkty są lepsze. Czemu lepsze, dociekałem. Bo zagraniczne – skwitował.

Z podobną argumentacją sprzedawców spotykałem się w Iranie wielokrotnie. Czy to kiedy kupowałem papierosy, czy pastę do zębów lub mydło, czy artykuły spożywcze. Początkowo myślałem, że to dlatego, że jestem obcokrajowcem, ale wyprowadzono mnie z błędu. Tak myśli większość Irańczyków. Może dzieje się tak dlatego, że przez lata zachodnich sankcji nie było ich w sklepach i ma tu zastosowanie reguła niedostępności. To co niedostępne lub rzadkie jest wyjątkowe i cenne. A może taka jest psyche Irańczyków?

cdn.

2 komentarze

  1. Po raz n-ty okazuje się, że nie ma złych miejsc, kiedy się podróżuje. Miejsca tworzą ludzie. Czasem bardzo ubodzy w dobra materialne,jak ci wyżej opisani, lecz i oni mają swoją historię, a zatem od nich również można się wiele nauczyć…

Napisz komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Zabezpieczenie *